Nowinki

Welcome to Laboratorium X-21

Join us now to get access to all our features. Once registered and logged in, you will be able to create topics, post replies to existing threads, give reputation to your fellow members, get your own private messenger, and so, so much more. It's also quick and totally free, so what are you waiting for?

Broken Light - Saga w wielu odcinkach

Alechemik

Użytkownik
Dołączył
30 Grudzień 2016
Wiadomości
78
Punkty z reakcji
0
Punkty
6
Lokalizacja
Prywatna willa JP2
Wybaczcie mi spóźnienie. Wiem, że miałem to opublikować ponad tydzień temu, ale odsypiałem w niedzielę pracę, która mnie dobija, a w ten weekend miałem robotę na imprezach masowych i średnio miałem czas na to wszystko. Mam nadzieję, że Administracja mnie nie zje żywcem, ani nie wyssie mi duszy (i tak jest niesmaczna). Obiecuję, że następnym razem nie będę podawał terminu, następnej części żebyście nie musieli znowu się zawieść, bądź obejść smaczkiem.

Broken Light
Rozdział I: Prolog
https://www.youtube.com/watch?v=0GNM3xmIxIg <-- Nastrojowa muzyczka do czytania ;) .

"Każdy człowiek ma jakąś swoją wielką historię. Jedni urodzili się by zasiadać na tronach, bądź osiągnąć jakiś wielki cel w imieniu swojej społeczności.Inni stawali się wielcy przez doświadczenia całego życia, które w odpowiednim momencie historii zbierały obfity plon. Inni byli po prostu przypadkowymi, szarymi ludźmi w złym miejscu o złej porze, widzieli okropieństwa lęgnące się w mrocznych zakątkach świata. Ja należę w pewnym sensie do każdego z tych typów ludzi. Urodziłem się, by poprzez doświadczenia mojego życia znaleźć się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiedniej porze. Oto moja historia...''

Księżyc świecił srebrnoniebieskim blaskiem, nadając ścianom kanionu przerażającego charakteru. Za kilka dni miała nastapić pełnia. Stara kopalnia odkrywkowa w pobliżu Bostonu była idealnym miejscem na spotkanie. Mężczyzna w płaszczu stał koło przerdzewiałej koparki, paląc cygaretkę. Miał na oko trzydzieści lat, lekki zarost i ciemne blond włosy uczyszane na styl Pompadour. Całości dopełniała fedora i zaparkowany niedaleko automobil. Postronny obserwator mógłby uznać, że gość urwał się z innej epoki, albo jest tajniakiem. Jegomość po paru minutach podziwiania widoków, spojrzał jeszcze raz na starą, zachwaszczoną drogę. W oddali było widać dwa małe światełka. Odsunął się od niechcenia, robiąc miejsce nowoprzybyłemu. Radiowóz zaparkował byle jak, a z niego wyszedł lekko otyły, ciemnoskóry policjant.
-Witaj John. Mam dla ciebie te świstki. Cholera, nie wiesz nawet, ile nerwów kosztowało mnie skopiowanie tego czegoś. Prokurator patrzy nam na ręce, jakby to była jakaś wielka sprawa. To twoje dziennikarskie śledztwo rzuciło ci się na rozum, skoro nie odpuściłeś jeszcze...
Mężczyzna imieniem John spojrzał na gliniarza tajemniczo. Podał mu dużą torbę, w zamian dostając plik papierów.
-Wiesz, że potrafię być hojny. Tak jak się umawialiśmy, trzydzieści tysięcy i... Ta kanapka z Subwaya. Serio, nie mogłeś sobie kupić jej sam?
Policjant zignorował pytanie, wgryzając się w przekąskę.
-Mmm, jeszcze ciepła...
John przejrzał pobierznie pliki.
-Ej, to wszystko?- skrzywił się, ponownie patrząc na glinę. Ten zaczął coś dłubać w kieszeni.
-A nie, jeszcze to!- Wyjął z tylnej kieszeni mały klucz i kartkę.- Zrobiłem kopię dowodu w moim garażu. Mam smykałkę do dorabiania kluczy. Tu masz adres tego domu.
Dziennikarz spojrzał na kartkę. Adres wskazywał na Dublin. Tak jak podejrzewano w redakcji... Kult "Gwiazdy Zarannej" wbrew pozorom przetrwał sto lat w ukryciu...
-Ej John, jakby co... Nie widzieliśmy się okej? Serio, za 5 lat mam emeryturę, nie chcę...
-Nie widzieliśmy się.- sapnął Morton.
Po chwili obydwaj mężczyźni odjechali swoimi autami z miejsca transakcji, zostawiając na miejscu, jako niemego świadka tej chwili, starą przerdzewiałą koparkę.
*
Dom czynszowy w biedniejszej dzielnicy Bostonu był najlepszym miejscem, by zamieszkać, jeżeli szukałeś samotności, zapomnienia, albo chociaż chwili przyjemności z dziewczyną. Jednakże wbrew temu co można pomyśleć, słysząc o taki budynku, ta czynszówka była w miarę zadbana. Mieszkali tu tylko właściciel z żoną, dwóch studentów, para staruszków i John. John Morton. Tak pisało na drzwiach. To była nieprawda. Jego prawdziwe imię brzmiało Jonathan, ale większości złośliwych ludzi kojarzyło się ze starym rolnikiem z jakiejś podupadłej wsi. Więc przed społeczeństwem był po prostu "Johnem". Tak było łatwiej.
Morton wszedł do mieszkania. Było urządzone w duchu minimalizmu. Dwie szafy, lampa, stół z krzesłem, radio i lustro. Stare łóżko, na którym oprócz pościeli leżał mały pluszowy dinozaur. Łazienka z wanną, umywalką i klozetem. Normalka. W kuchni, zamiast kuchenki był tylko pojedyńczy palnik elektryczny, mała lodówka podróżnicza i stara mikrofalówka. John zdjął płaszcz, rzucił na krzesło i sięgnął do szafy po ajerkoniak. Nalał sobie odrobinę do szklanki i zanurzył się w dokumentacji. Później, kładąc się do łóżka, szepnął zmęczony:
-A Więc... Niech będzie Dublin.
*
Samolot przybył do Królestwa Irlandii około 7 rano. Morton miał przy sobie tylko plecak na kółkach, nie zamierzał tu zabawić dłużej niż było to konieczne. Wsiadł z byle jaką taksówkę i rzucił do taksówkarza tylko "Do Centrum". Śpieszyło mu się, bowiem nie chciał by, zbyt wiele osób odkryło, czego szuka. Musiał być pierwszy w redakcyjnym wyścigu szczurów. Musiał być jak najszybszy... Od jakiś dwóch, może trzech lat nie miał za dużo czasu dla siebie. Po studiach od razu poszedł szukać pracy w zawodzie dziennikarza.Udało mu się znaleźć miejsce dziennikarza śledczego w "Boston Daily", głównie dzięki niezłej intuicji i szczęśliwym zbiegom okoliczności. Chciał być niezależny od ojca, ale wciąż dostawał co miesiąć na konto około 10 tysięcy dolarów... Kurcze, dawno nie myślał o swoim życiu. W taksówkach czas płynie naprawdę wolno... Ojciec Mortona był potentatem przemysłowym, jak jego ojciec i ojciec jego ojca. Dla Johna był przede wszystkim skurwielem. Uważał, że to Sebastian II Morton po prostu wykończył nerwowo swoją żonę, Rose. John miał tylko 10 lat, gdy stracił matkę. Rodzeństwo Mortona było już wtedy starsze, częściowo samodzielne i namówiło go, by ten osiadł w szkole z internatem. Od tego czasu nie widział ojca. Starszy brat Johna, Uriel był paleontologiem, a młodszy Robert skończył jakiś czas temu Hogwart. Siostra, Mary Ann była podróżniczką. Morton skrzywił się. Powinien mieć czas dla rodzeństwa... Źle zrobił, że odseparował się od wszystkich.
-Centrum. 20 funtów.- zaskrzeczał kierowca.
Morton wręczył mu kasę i wyszedł na starówkę, niedaleko O'Connell Bridge. Miał nadzieję, że znajdzie tu to, czego szukał. Mapa w przewodniku była chyba wybrakowana. Nigdzie w spisie ulic nie widniał "Plac królewski księcia Jana". Postanowił zapytać kogoś starszego, bo być może ulica zmieniła nazwę w ciągu ostatnich lat. Przed kawiarenką zauważył jakiegoś staruszka, podbiegł do nieco.
-Przepraszam, długo pan mieszka w Dublinie?
Staruszek uśmiechnął się.
-Oczywiście młodzieńcze. Turysta? W czym mogę pomóc?
-Eee... szukam Placu królewskiego księcia... Uh!
Staruszek uderzył Mortona laską w brzuch. Potem w twarz.
-Ja ci dam draniu! Ja ci dam!
Po chwili pobiegł w stronę parku, zostawiając Mortona leżącego na chodniku. John krwawił z nosa.
Wstał, podszedł do najbliższej ławki i otarł twarz chusteczką.
-Skurwiel... Co ja takiego zrobiłem?
Morton nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają. Po chwili doprowadzania się do w miarę społecznie akceptowalnego stanu podszedł do starszej kobiety, która szła ulicą.
-Proszę Pani, mam pytanie. Gdzie jest Plac królewski księcia Jana?
Kobieta spojrzała na niego, jakby zobaczyła coś przerażającego. Po chwili złapała się za serce i upadła.
Na efekty "śledztwa" nie trzeba było długo czekać. Po 10 minutach Morton był na dołku przesłuchiwany przez irlandzkich gliniarzy. O ile dokumenty, które ze sobą miał były kserówkami, więc policjanci uwierzyli, że zdobył je legalnie, jako dziennikarz śledczy, tak jego broń nie podobała się już tak bardzo przesłuchującym go pieskom. Dopiero po 4 godzinach ktoś wpadł na pomysł, by sprawdzić nagrania z kamer miejskich. Policjanci łaskawie uznali, że zawał staruszki był przypadkowy i wykopali nieboraka na ulicę.
-I uważaj Pan, kogo i o co pytasz!- Rzuciła na odchodne policjantka.
-Może Pani wie, gdzie jest Plac królewski...
-Nie ma takiego placu! Pytałam wszystkich na komendzie. Idź pan stąd!- Zaczęła kręcić przy skroni palcem, jasno sugerując co myśli o poszukiwaniach Mortona.
Morton zaklnął.
Czy tu właśnie miało skończyć się jego śledztwo? Czy John Morton, który pomógł ujawnić brudy przy sprzedaży skrzypiec Stradivardiego miał się poddać? O co tu do cholery chodziło? Starsi nie chcą mówić, młodzi nic nie wiedzą...
-Ja wiedzieć.
Morton odwrócił się przerażony. Za nim stał niewysoki żółtoskóry mężczyzna. Pewnie turysta z Xanadu, jakich pełno. Miał brzydki wąsik, buty do biegania, przykrótkie spodnie w kolorze bordo i hawajską koszulą. Wszystko nieodpowiednie do obecnej pory roku... Był koniec Listopada.
-Ja wiedzieć.- Powtórzył z uśmiechem.
-To... Zajebiście.- Morton nie mógł wyjść ze zdziwienia.-Prowadź!
Ścieżka była długa. Najpierw przeszli na peryferia miasta, gdzie zaczynały się dwu-trzypiętrowe kamienice czynszowe, potem przeszli przez dziurę w płocie do bardzo dziwnej uliczki, pełnej jednorodzinnych domków. Stamtąd udali się przez mały most nad bajorkiem, kierując się w stronę typowo wiejskich domków z kamienia. Gdy słońce już zachodziło, kryjąc się za chmurami, przeszli pod starym, zawalonym wiaduktem, minęli zamkniętą stację benzynową i wtedy Xanadyjczyk przystanął.
-Już.- szepnął.
Widok był żałosny. Plac królewski był niczym innym jak zamkniętą uliczką pełną śmieci, starych zrujnowanych domów i pijaków. Po prawej stała zamknięta fabryka guzików. Po lewej był dom mieszkalny, z którego co jakiś czas było słychać pijackie przyśpiewki. Po środku, między fabryką, a kamienicą, stał trzypiętrowy dom. To był właśnie cel Mortona. Cały obdrapany, zabity dechami i obmalowany graffiti.
-Pięknie tu. Co tak?-Zaczął Xanadyjczyk- Znalazł ja to miejsce parę dni temu. Piękna stylystyka. Podobno dom mieć koło 400 lat. Dzielnica oficjalnie jeszcze nie być Dublińska. Stąd problem.
Morton wygrzebał z kieszeni 10 funciaków i wręczył mężczyźnie. Wciąż nie mógł oderwać wzroku od kamienicy. Nareszcie ją znalazł!
-Bierz to pan i idź. Dzięki za wszystko.
-Nasz klient, nasz pan.- Żółty pokłonił się nisko i zawrócił.
Morton podszedł do drzwi, wciąż rozglądając się wokoło.
Dotknął obdrapanych drzwi. To było to. Wyjął klucz i włożył w zamek. Przekręcił z pewną trudnością i po chwili usłyszał kliknięcie. Jednak nie przewidział, że drzwi wypadną z ramy i gdyby nie refleks Johna, to prawdopodobnie narobiłby rabanu. Od razu uderzył go w twarz niepojęty odór. Jakby wszystkie diabły nasrały do śmietnika, zalały to wydzielinami skunska i podpaliły. Morton z trudem wszedł do budynku, włożył drzwi na powrót w ramę i podstawił jakiś stolik, który stał obok. Wyjął z kieszeni latarkę i paczuszkę wypełnioną szałwią. Zawsze był przezorny. Dlatego też w drugiej kieszeni miał nabity rewolwer. Odpalił latarkę.
Hol był skromnie urządzony. Kilka strzępów z dywanu, który pewnie zjadły szczury, komoda, dwoje drzwi do innych pokoi i schody na górę.
-Ciekawe.- szepnął, podchodząc do oszklonych drzwi z mosiężną gałką. Były dziwnie wytrzymałe, jak na tak rozlatujący się budynek. Morton chciał w pierwszej chwili zaryzykować przestrzelenie ich, ale wiedział, że to mogłoby obudzić kogoś pijanego, kto nie omieszkałby zadzwonić na policję. Zdecydowanie dzisiaj dosyć było w jego życiu gliniarzy. Oświetlił drzwi, by zobaczyć, gdzie jest zamek. Pośrodku drzwi był umocowny mechanizm z wgłębieniem na... Duży medalion...
Morton wszedł do pomieszczenia obok. Oprócz biurka i paru wycinków gazet o kulcie jakiegoś Dagona i Hydry, znalazł tam tylko notatkę dla jakiegoś kultysty.
" Tom, dzięki za naprawę klamki i instalacji. W nagrodę zostajesz bratem II stopnia i możesz korzystać z naszej biblioteki. Klucz jest w biurze fratera Dimasta Jimmerberga."
Nagle Morton usłyszał cichy łoskot. To wystarczyło by podskoczył w miejscu. Wyciągnął spluwę i poszedł na górę. Pierwsze drzwi prowadziły do kuchni. Widok i zapach zgniłej tuszy wieprzowej ostatecznie spowodował, że Morton stracił apetyt tego wieczoru. Z drugimi drzwiami było jeszcze łatwiej, bo pod wpływem dotyku rozpadły się. Widać w tej części domu było pełno korników, co zaniepokoiło dziennikarza. W środku widok był porażający. Na sześciu z ośmiu łóżek leżały zmumifikowane zwłoki. W wannie, która stała w rogu pokoju było pełno gazet różnego typu. Jedyne okno w pokoju było szczelnie zabite deskami.
-Ja pierdolę-pomyślał- To dlatego zrobiło się o nich cicho... Ale dlaczego nikt nie zawiadomił policji? Czemu aż tak tu nie cuchnie?
Po chwili zrozumiał. Koło każdego łóżka leżały butelki z arszenikiem. Świetnym konserwantem ciał. Będzie musiał po wszystkim anonimowo powiadomić kogoś, by uprzątnął ten bajzel.
Koło jednego z łóżek, na półce leżał dziennik. Morton przekartkował go szybko.
-Zapiski szaleńca.-wywnioskował, próbując rozczytać bazgroły.
Dwie ilustracje na ostatnich zapisanych stronach szczególnie go zaintrygowały. Pierwsza przedstawiała dziwną istotę, jakby stożek, z czterema długimi kończynami. Na końcach dwóch były szczypce, na tej wystającej z pleców, coś co wyglądało jak kwiat, albo cztery trąbki. Ta z czubka stożka kończyła się gadzią głową, z podobnymi do macek włosami i trojgiem oczu. Wypisz wymaluj Yithianin, o których opowiadała Johnowi jego matka, wielka entolografka. Wielka... Zanim ożeniła się z nieodpowiednim człowiekiem.
Druga ilustracja przedstawiała coś co wyglądało na koszmarek. Otulona w płaszcz istota w kapturze z czystym miejscem w miejscu twarzy. Nie wiedział co to i szczerze powiedziawszy ten obrazek jakoś go obrzydzał. Zamknął dziennik, wsadził do torby i wyszedł z pokoju, zamykając resztkę drzwi. Gdyby postarał się trochę bardziej, zauważyłby, że na drzwiach wisi zdjęcie wszystkich kultystów. Oprócz siedmiu zwykłych białych i wytatuowanych mięśniaków, w grupie stał niski, lekko otyły Xanadyjczyk z wąsikiem...
-Ostatni pokój...- powiedział sam do siebie, drżąc.
Otworzył drzwi, skierował światło latarki na środek i o mało nie krzyknął. Pośrodku pokoju siedział jedzący własne gile mężczyzna. Był prawie nagi, cały w bliznach i uśmiechnięty od ucha do ucha.
-Cześć! Guten morgen! Hello!- powiedział patrząc na Mortona.
Morton trzymał za plecami broń, gotów odstrzelić wariata, jeżeli byłby zagrożeniem.
-Witaj... Eee... Co tu robisz?- Próbował być miły. Nie do końca wyszło. Chyba... Sam nie wiedział...
-Jestem tu teraz. Tu. Wcześniej u mamy. Była chora. więc ją odwiedziłem. A potem zastałem to co ty. Martwi. O bogowie, nie było mnie tu pół roku!
Morton zmarszczył brwi. Właśnie wtedy ucichła działalność kultu. Odsunął się od drzwi, siadając na pufie pośrodku pokoju.
-Aha... A wiesz gdzie jest medalik? Taki duży klucz?
-Tak tak, tak wiem.- Szaleniec obślinił się i zaczął na czworaka iść w kierunku drzwi na korytarz- Tak za drzwiami, tam, Mózgolek wie, gdzie i co.
Rzeczywiście, w głębi pokoju, tuż za pustą szafką były ukryte drzwi do biura. Morton odsunął szafę i spojrzał na czarne drzwi, obmalowane w dziwne znaki.
-Mózgol idzie. Idzie stąd. Nic już nie ma!!!- Zaczął histeryzować kultysta, po czym wybiegł z pokoju. Po kilku sekundach Morton usłyszał jak drzwi, które "naprawił" zostają otwarte z hukiem.
-Ech...-westchnął. Będzie musiał je wstawić jeszcze raz.
Biuro było w całości zalepione wycinkami. Nawet obydwa okna były zaklejone. Morton był zszokowany desperacją kultu. Podłoga była uwalona notatkami i gazetami. Morton przejrzał parę wycinków. Dotyczyły głównie trzech tematów. Szefów policji w Dublinie, zjawisk paranormalnych, począwszy od latającego miasta z Laurenty, po duchy i fauny w Trackich lasach. Trzecim tematem były seryjne morderstwa. Z notatek obok wycinków wynikało, że kult polował na morderców, by wymierzać im karę, w postaci eksperymentowania na ich ciałach. Morton nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Tym bardziej gdy natknął się na własny artykuł, o aferze hazardowej, który opublikował rok temu.
Zajrzał do biurka, w pośpiechu wyrzucając kolejne puste szuflady na podłogę. Dopiero w czwartej znalazł stary medalion z czerwonego kryształu, w kształcie ludzkiego serca. Nie głupie serduszko w kształcie zadka. Prawdziwe serce człowieka, w kształcie dużej kropli. To było to!
Morton schodząc po schodach spojrzał w kierunku drzwi wyjściowych. Mózgol wywalił je na powrót z zawiasów, ale były w miarę całe, więc John postanowił je jeszcze raz poprawić. Wyjrzał na zewnątrz i ujrzał blady księżyc w pełni. Tak, dzisiaj była pełnia, co jednak nie dawało mu ani odrobinki otuchy. Coś zdarzyło się w tym domu, ale co?
Po zastawieniu drzwi, wrócił do szklanej bramy. Włożył bez wachania dziwny klucz do otworu i przekręcił go. Usłyszał donośną serię kliknięć, po czym szklana brama się rozwarła.
Morton nie spodziewał się takiej ilości rzeczy w bibliotece. Zamiast dwóch, trzech książek na krzyż, zobaczył masę eksponatów, ksiąg, amuletów, kamieni, strojów i innych rzeczy. Zobaczył takie rzadkie dzieła, jak "Kult Ghouli", czy "Tajemnice Robaka". W lewym kącie stała zdobiona, czarna zbroja, zaś w prawym żółty strój kapłana. Na półkach, prócz książek było pełno figurek, dużych kryształów, dziwnych zwierząt w słojach z formaliną. Morton zajrzał do szuflady biurka. Było tam parę papirusów, których bał się dotykać, by nie zniszczyć jakiegoś i masa amuletów różnych religii i zastosowań. Na drugim krańcu pokoju, naprzeciw drzwi, stał stolik z uschniętym kwiatem. Nad nim wisiało dziwne, rombowate lustro. Kolor szkła był dosyć specyficzny, bursztynowy. To zafascynowało Mortona. Gdzieś w głębi umysłu usłyszał jakby świst, tchnienie lub szept.
Podszedł bliżej do lustra i spojrzał w nie. Nagle poczuł szarpnięcie i zaczął się dusić. Nie rozumiał co się dzieje. W lustrze dojrzał coś w rodzaju eterycznej paszczy. Nie wierzył w to co widział. Zebrał całą swoją siłę i walnął w lustro latarką. Lustro wydało tylkonagły pisk i John upadł na podłogę.
-Co do... do... ekhe, ekhee!!!-rzęził, ledwo mogąc otworzyć oczy. Był mokry od potu i serce waliło mu jak młot.
Nagle obrócił głowę w stronę stolika. Usłyszał cichy szczęk szkła, które... Jakby spadało z odległości na kamień...
-No jasne...- rzekł w przypływie olśnienia.
Odrzucił stolik na bok i otworzył starą, podziurawioną klapę w podłodze. Pewnie kawałek lustra wypadł przez szpary między deskami, stąd to ledwo słyszalne echo. Otchłań patrzyła się w Mortona, a on w nią. Bez namysłu zszedł w dół, byle tylko zapomnieć o strachu, który go paraliżował. Schodzenie najpierw po małej, pordzewiałej drabince, a potem po krzywych schodach wydawało się nieskończenie długie. Morton spojrzał na zegarek. Schodził już cztery minuty. Gdy wreszcie stanął na stabilnym gruncie, rozejrzał się po jaskini. Wyglądała, jak stara kopalnia, nie licząc nadgniłych ciał, wbitych między podpory ścian i wmurowanych w skałę. Ten widok zmroził Johna. Ledwo powstrzymywał wymioty. Smród i widok rozpadających się ciał oraz wylewających się flaków był nie do zniesienia. Morton przyłożył do twarzy woreczek i postanowił iść jak najszybciej do końca korytarza. Okazało się, że ten nie był zbyt długi. Tuż za rogiem zobaczył dosyć nowe, pomalowane na biało, metalowe drzwi. Zdziwiony otworzył je i wszedł do środka. Szybko tego pożałował. To było coś w rodzaju prosektorium. Nie cuchnęło tu zbytnio, ponieważ większość ciał prawdopodobnie znajdowała się w lodówkach. W słojach na oszklonej półce znajdowały się różne części ciał, od oczu i nosów, po zdeformowane płody, ze skrzydełkami i mackami wokół ust. Morton nie przepadał za płodami w słojach, ale widok w tym przypadku był zabawny. Wtedy zauważył drugie drzwi. Wszedł do drugiego pomieszczenia. Pomieszczenie było dosyć spore, oświetlone błękitnym blaskiem i wypełnione różnego rodzaju aparaturą, do której były podłączone ludzkie narządy. Morton widział, jak dziesiątki płuc w dużych akwariach oddychają, mózgi pulsują rytmicznie, a ręce drżą w płynach owodniowych.
Mimo wszystko, podświadomie czuł, że to nie koniec. Za dużą szafą, przypominającą komputer z czasów III wojny światowej odkrył duży otwór w ścianie. Droga w pewnym momencie ostro zjechała w dół, więc musiał trzymać się barierek, które ktoś wmontował w skałę. Czas mijał wolno, a dziennikarz szedł dalej. Miał wrażenie, że zaraz zejdzie do samego jądra planety i spotka dinozaury...Nagle wystrój się zmienił. Morton ujrzał wielki portal do czegoś w rodzaju świątyni.
-To nie jest możliwe...-Pomyślał- Grupka szaleńców nie mogła zrobić czegoś takiego sama!
Świątynia była gigantyczna. Miała około dwudziestu metrów wysokości i czterdzieści szerokości. Zbudowana tu, pod ziemią, na planie koła. Każdą z dwunastu kolumn wyrzeźbiono na kształt jakiejś istoty. To nie był ani anioły, ani diabły, raczej okropne hybrydy. Pośrodku pomieszczenia, zamiast jakiegoś bożka, czy ołtarza, stała wielka kolumna z drobno wyrytymi znakami. Wyglądała trochę jak starożytne przepisy prawne, znajdowane w starożytnych miastach na pustyni.
Oglądał salę przez długi czas, badając każdy jej szczegół, chcąc przypisać go do jakiejś ludzkiej kultury. Prawdopodobnie była to świątynia zbudowana przed Imperium Putzkie, lub jakąś jego młodszą pochodną. Gdy Morton dotarł na drugie kraniec sali, zauważył, że w bocznej nawie znajduje się przejście, z którego, w świetle latarki dojrzał złoty blask. Czyżby skarbiec? Czy to oznaczało, że mógłby już nigdy nie pracować? Nie znał żadnego kanciarza, który by mu pomógł... Czym były te podziemia? Grobowcem? Jakimś bunkrem? Wiedział, że nikogo tu nie ma od wielu tygodni, jednak nie mógł się uspokoić. Zaryzykował...
Pomieszczenie było małe i niskie. Morton zachaczał kapeluszem o sufit. Na podłodze leżały berła, korony, skrzynie pełne srebra, złota, brązu, platyny, kamieni szlachetnych. Gdzieś między tymi dobrodziejstwami były postawione różne posągi z kamienia lub złota. Tam antylopa, tam rycerz, gdzie indziej antropomorficzny bożek... I Kolejne drzwi. Tym razem wrota były z ciemnozielonego kamienia i był lekko uchylone. Morton podszedł bliżej. Zauważył masę pyłu w progu. Minął go, odetchnął głęboko i wszedł. I wszedł... Wszedł? Sala była naturalną jaskinią,a po środku mechanizm... Nie pamiętał go dokładnie... Gdzieś go już widział. Zaraz...
Biel oczu Mortona zalała się czernią... Stracił kontakt z rzeczywistością.
*
Morton obudził się nad prymitywnym kokpitem, kaszląc ciężko. Rozejrzał się. Gigantyczny mechanizm wyglądał jak dół wypełniony oleistą, srebrzącą się substancją. Na brzegach dołu wyrastały kolce, które łączył się z wielkim, zielonym kryształem, wyrastającym z sufitu. Po środku jeziora, na skalnym postumencie stało coś w rodzaju trumny. Jedyną drogą między trumną a krawędzią basenu był kamienny pomost. Kokpit był z zielonego metalu, wypełniony skrzącymi się kryształami. Morton chciał go wyłączyć, ale poparzył się tylko. Dziwaczne kryształy na ścianach i suficie zaczęły skrzyć się poświatą w kolorze jadowitej zieleni. Wokoło biły ładunki elektryczne, które wychodziły z kryształowych słupów i waliły to w kolce, to w jezioro. Całość zaczęła szumieć tak mocno, że Morton musiał zatkać uszy. Nagle wszystko się uspokoiło. Za dziennikarzem rozbłysło białe światło. U progu wytrzymałości psychicznej Morton obejrzał się za siebie. Za nim stał, wyryty w skale portal. Miał około dziesięciu metrów średnicy. Morton patrzył sparaliżowany na białe światło. Nagle zobaczył w mglistej poświacie jakiś ruch. Pędem schował się za skałę, która stała niedaleko. Dopiero w tym świetle zobaczył ogrom jaskini. Prawdopodobnie zachwyciłby się, gdyby nie nadzwyczajna czujność, która kazała mu patrzeć w stronę portalu. Powoli, z białego blasku wyłoniły się cztery wysokie istoty. Morton przytrzymał twarz rękoma, byle tylko nie krzyczeć. Stworzenia miały około metra dziewiędziesięciu, matową, grafitowoczarną skórę i chodziły w pozycji wyprostowanej. Ich mięśnie na rękach i nogach wyglądały jak skręcone liny, szczególnie, że kończyny górne wydawały się nieproporcjonalnie długie. Najgorsze były głowy istot. Wyglądały jak biologiczna wersja jakiejś maski przeciwgazowej. Twarze wyglądały jak u tapira. Głęboko osadzone oczy błyszczały złowrogo. Jeden z nich trzymał w ręku worek. Morton rozpoznał te potwory. To kiedyś byli ludzie, mieszkańcy Syberii. III wojna światowa zmiotła ten kraj z powierzchni planety, deformując ludzi, którzy schronili się w wielkim metrze przecinającym cały kraj. Te istoty wyszły wiele lat później z więzienia-molocha, jakim były ruiny miast Syberii i nawiązały kontakt z resztą ludzkich ras. Te niegdyś ludzkie stworzenia zwano Cieniami. Istoty szły w kierunku pomostu. Przeszły przez niego i zajęły miejsce wokół trumny. Tak, teraz w jasnym świetle John Morton mógł przyjrzeć się dobrze temu obiektowi. Na płycie trumny była płaskorzeźba podobna do wilka, wilkołaka, lub ghoula, a boczne ściany pokrywały rzeźbienia w kształcie węży.
Jedna z istot zaintonowała: "Dziś jest ten dzień, Bracia! Az Kalala! I'a Saligia!"
Reszta istot za pomocą czegoś na kształt puzderka odrkęciła zamek w trumnie i odrzuciła na bok pokrywę.
Cień dowodzący ceremonią zaintonował:
-Ciałem gada nadajemy ci kształt!
Cień od worka wyjął z niego suszonego kameleona. Wrzucił go do trumny. Głośny plusk dał znać Mortonowi, że trumna wypełniona jest jakimś płynem.
Dowódca stworzeń znowu zakrzyknął:
-A oto cukier, krew, wino i woda, które wypełnią twoje wnętrze! Niechaj nigdy nikt nie zrani Cię bez konsekwencji! Niech nawet drobna rana spali twojego wroga do mięsa i kości!
Wtedy też "workowy" nalał płynu z dużego bukłaka.
Morton nie wiedział co robić. Czuł się dziwnie senny i słaby, jakby ktoś odebrał mu chęć do życia. Nie mógł myśleć. Patrzył jedynie jak głupiec, na to co się porobiło.
Cień zakrzyknął po raz trzeci:
-A oto kości twych wrogów! Niech ich siła zostanie przez Ciebie pożarta i użyta do walki!
Do trumny wrzucono masę kości.
Wtedy też Istota trzymająca worek, wyjęła z niego medalik lśniący na niebiesko i... purpurowe, świecące, bijące serce.
Cień zakrzyknął:
-Oto Twa moc i siła, które odrodzą Cię w nowym, potężnym ciele! Ku chwale Elementali! Ecce Serpens!!!
Potwory wrzuciły do trumny obydwa przedmioty, a wtedy z trumny wybiło czerwone światło. Po chwili w wielu miejscach obiekt zaczął pękać, aż rozpadł się z hukiem. Morton czuł, że zaraz zemdleje, walczył z tym, ale padł już na kolana i zaczął się zataczać...
Ciecz rozpłynęła się na boki ujawniając... Morton sam nie wiedział co to. Portal wyłączył się kilka sekund przed ostatnią fazą rytuału, a kryształy przestały świecić tak mocno... Nagle John zachłysnął się powietrzem. Między Cieniami poruszyła się drobna, umazana cieczą z trumny istotka. Mimo odległości można było dojrzeć dwa małe punkciki oczu świecącę zielonkawo. Stworzenie wstało powoli i chyba zaczęło rozmawiać ze swoimi wyzwolicielami. To było dla Mortona za dużo. Za dużo! Dostał hiperwentylacji po czym zemdlał. Ostatnie co widział, nim jego oczy zaszły mgłą to ten potworny kryształ zwisający z sufitu... A ostatnie co usłyszał zanim stracił świadomość, przerażający, jakby kobiecy śmiech i pytanie jednego z Cieni: "A gdzie nosiciel...?"
C.D.N.
 

MCaleb

Użytkownik
Dołączył
29 Grudzień 2016
Wiadomości
317
Punkty z reakcji
3
Punkty
18
Całkiem niezłe opowiadanko.

Jedyne do czego mogę się poważnie przyczepić to postaci trzecioplanowe - pojawiają się w odpowiednim miejscu, po czym robią swoje i znikają. Kiedy jeszcze skorumpowany funkcjonariusz ma sens i pomimo bycia stereotypem wydaje się mieć charakter, tak przewodnik oraz Mózgolek są jednoliniowe i wyglądają tak, jakby autor miał pomysł co napisać przed i po, ale nie wiedział jak do tego dojść. Zwłaszcza, że interakcja z tą dwójką była dość mizerna.

Czytając Prolog od momentu odnalezienia Pałacu miałem skojarzenia z prologiem gry Call of Cthulhu: Dark Corners of the Earth.
Zapuszczony budynek, martwi kultyści (po samobójstwie trucizną), szaleni kultyści którzy nie są agresywni do głównego bohatera, pierwszy pokój w piwnicy będący prosektorium, bijące narządy w słoikach, a na końcu przebieżki portal i wychodzące z niego dziwne istoty.
Nie żeby to było złe, w końcu ile różnych pomysłów na infiltrację ośrodka kultystów można mieć? Jednak idzie to trochę dalej, niż samo wzorowanie się na innym medium i lekko pachnie plagiatem. Chyba, że miało być to zamierzone i tak naprawdę być ukłonem w kierunku wspomnianej gry.

A, no i spacje po przecinkach i kropkach. Kilka razy je zjadłeś. Tak samo przy opisie klucza-serca nie trzeba było tak dzielić zdań, niemal wydają się wyrwane z kontekstu.

Dobra, tyle na razie. Jestem zainteresowany dalszym rozwojem fabuły. Mam nadzieję, że moje uwagi pomogą Ci rozwijać swój warsztat.
 

Missile

Sugar dadd
Dołączył
28 Grudzień 2016
Wiadomości
674
Punkty z reakcji
28
Punkty
28
Wiek
124
Lokalizacja
ODDAJCIE FASZYSTOWSKIE ŚWINIE
Strona internetowa
kowekvsapap.ru
Przeczytane. Myślałem, że będzie gorzej, a czytało się całkiem przyjemnie. Trochę literówek, irytujące potrójne wykrzykniki (nie trawię tego), parę powtórzeń wyrazów których łatwo dało się uniknąć - widać, że pisane trochę naprędce, ale poza tym naprawdę niezłe i chętnie przeczytam kolejną część.
Przyczepię się do jednej rzeczy - do dziadka, który powalił na ziemię młodego dziennikarza i biegiem uciekł z miejsca zdarzenia. Być może w tym świecie dziadkowie odznaczają się wyższą sprawnością fizyczną niż w naszym, ale mimo wszystko wyglądało to dziwnie.
Wrzucaj śmiało następne części.
 

Alechemik

Użytkownik
Dołączył
30 Grudzień 2016
Wiadomości
78
Punkty z reakcji
0
Punkty
6
Lokalizacja
Prywatna willa JP2
MCaleb post_id=582 time=1485247414 user_id=52 napisał:
Czytając Prolog od momentu odnalezienia Pałacu miałem skojarzenia z prologiem gry Call of Cthulhu: Dark Corners of the Earth.
Nie żeby to było złe, w końcu ile różnych pomysłów na infiltrację ośrodka kultystów można mieć? Jednak idzie to trochę dalej, niż samo wzorowanie się na innym medium i lekko pachnie plagiatem. Chyba, że miało być to zamierzone i tak naprawdę być ukłonem w kierunku wspomnianej gry.
Tak, było to zamierzone. To pierwszy horror w jaki grałem. W dużej części odcinków będą różne nawiązania do popkultury, mniej lub bardziej widoczne. Nie biorę kasy za pisanie, więc mogę sobie pozwolić ;)
W tym opowiadaniu nawiązałem do:
-Call of Cthulhu;
-Metro 2033;
-Harrego Pottera (kto czytał Czarę Ognia ten wie o co kaman ;) ).
MCaleb post_id=582 time=1485247414 user_id=52 napisał:
A, no i spacje po przecinkach i kropkach. Kilka razy je zjadłeś. Tak samo przy opisie klucza-serca nie trzeba było tak dzielić zdań, niemal wydają się wyrwane z kontekstu.
Wybacz, czasem nawet ja pultam się w ortografii i gramatyce. Szczególnie, że nie piszę za często dla kogoś. W zeszycie można pozwolić sobie na wszystko.
MCaleb post_id=582 time=1485247414 user_id=52 napisał:
Dobra, tyle na razie. Jestem zainteresowany dalszym rozwojem fabuły. Mam nadzieję, że moje uwagi pomogą Ci rozwijać swój warsztat.
Dziękuję :3
Missile post_id=589 time=1485270062 user_id=48 napisał:
widać, że pisane trochę naprędce, ale poza tym naprawdę niezłe i chętnie przeczytam kolejną część.
Sorry, miałem to wydać dziewięć dni wczesniej, ale przemęczenie i brak czasu opóźniły mnie. Udało mi się dopiero w tamten weekend zrobić swoje. :?
Missile post_id=589 time=1485270062 user_id=48 napisał:
Przyczepię się do jednej rzeczy - do dziadka, który powalił na ziemię młodego dziennikarza i biegiem uciekł z miejsca zdarzenia. Być może w tym świecie dziadkowie odznaczają się wyższą sprawnością fizyczną niż w naszym, ale mimo wszystko wyglądało to dziwnie.
Wrzucaj śmiało następne części.

W wersji zeszytowej dziadek jest byłym żołnierzem, który w samobójczym szale wstrzymuje oddech, przez co jego głowa pęka jak w purchawka. Uznałem jednak, że absurdy zostawię na inne odcinki.
 

Alechemik

Użytkownik
Dołączył
30 Grudzień 2016
Wiadomości
78
Punkty z reakcji
0
Punkty
6
Lokalizacja
Prywatna willa JP2
Broken Light
Rozdział II: Demony wojny

Śnieg. Wszędzie wokół, jak okiem sięgnąć, trwała potężna śnieżna burza. Szedł przez zaspy, nie czuł zimna wiatru, tylko miał świadomość tego, że wiatr jest. To było dziwne uczucie... Przed nim nagle uciekło w dal stado jaków-gigantów. Czego się przestraszyły? Może jego? Nieważne... Szedł dalej, prąc mimo zawieruchy i słabej widoczności. Po pół godzinie, burza osłabła na tyle, by widzieć co jest w pobliżu. Na następnym wzgórzu stał wielki czarny zamek. Miał dziesiątki strzelistych wież, z których chyba zwisały ciała. A może to tylko złudzenie? Poczuł przemożną chęć sprawdzenia, która jest godzina. To nie była jego chęć. Czuł, że coś jest nie tak. Spojrzał na swoją rękę, by zobaczyć zegarek na nadgarstku. Dłoń była porcelanowo-biała i miała cztery palce zakończone szponami...

30 grudnia, 2995 rok.
John obudził się dysząc. Był przepocony. Rozejrzał się po pokoju hotelowym. Wszędzie na podłodze leżały pety, butelki po alkoholu i fifki po opium. Na krzywym stoliku leżały dokumenty z Irlandii oraz książki, które pożyczył z miejscowej biblioteki. Szafki i łóżko były usiane starymi dziennikami. Sam reporter nie był w najlepszej formie. Nie zmieniał ubrania od... Od dawna... Był już koniec grudnia... Albo połowa stycznia. Mało jadł, miał problemy ze snem. Pił i ćpał, byle zapomnieć. Zapomnieć to wszystko.
Nagle w radiu muzyka przestała grać. Przerażony spiker poinformował, że Imperium Papieskie właśnie przed kilkoma godzinami zaatakowało Unię Agafijską, którą tworzą cztery państwa na kontynencie Cispijskim. Morton sam nie wiedział, jak się odnieść do tego. Był tak zmęczony i przerażony, że geopolityka przestała go obchodzić. Liczyło się, by zapomnieć. By kupić kolejną działkę narkotyku. By zapić smutki.
Poszedł do łazienki. Przemył twarz w podrdzewiałej umywalce i spojrzał w swoje odbicie w lustrze. Miał podkrążone oczy i parę blizn na twarzy. Broda była niedogolona, a włosy tłuste i z długie. Przeklęty świat. Pieprzone Kolonie Północne!
Nagłówki z gazet, które czytał też nie napawały go optymizmem. "Burza nad Dublinem!", "Cień zaatakował nad Baltiką!" "Co wydarzyło się w Silent Hill?" to tylko kilka, z wielu tytułów, które powodowały telepanie żołądka Johna. Przez wiele dni nad stolicą Królestwa Irlandii unosiła się burza spaczni. Gdy minęła, okazało się, że większość ludności jest martwa, zaginęła, lub oszalała. Morton wiedział, że to jego wina. Bał się własnego cienia. Nie wiedział co robić dalej. Więc trwał. Usiadł na śmierdzące wyrko i pociągnął ostatnie krople piwa, rozmyślając nad szaleństwem Papieża.
*
Przesiedział w łóżku jeszcze dwie godziny, po czym założył płaszcz i wyruszył na spacer. Zamknął od niechcenia drzwi, opierając się ledwo żywy o ścianę.
-Cześć John!- Powitał go głos zza pleców. Morton aż podskoczył.
Morton odwrócił głowę. Tak, to był jego głupi sąsiad z naprzeciwka, Lucian Birby. Śmieszny typek. Jego okrągła głowa przypominała piłkę, a ciało było chude i żylaste. Nos przypominał skrzywiony krakers. Birby nosił koszulkę bez rękawów w kolorze łososiowym i przetarte na kolanach spodnie. Morton prawdopodobnie dawno by udusił gościa za notoryczne pojawianie mu się za jego plecami, gdyby nie to, że sąsiad był jednocześnie właścicielem budynku. Wynajmował kawalerki za grosze, często typom spod ciemnej gwiazdy. Morton czuł, że chyba zasłużył, by być ciemną gwiazdeczką.
-Witam proszę pana.- Odparł oschle- Wszystko w porządku? Wczoraj zapłaciłem za następne miesiące z góry...
-Tak, tylko...- Birby ściszył głos- Masz koszmary, prawda? Sąsiedzi mi wspominali, że dwa, czy trzy razy usłyszeli twoje krzyki. Chciałem się upewnić, że wszystko jest okej.
-Mam problemy ze spaniem. Przeżyłem parę konfliktów zbrojnych. Syndrom pourazowy i takie tam.- skłamał John. Nie miał ochoty nikomu mówić prawdy. Bał się, że narazi kogoś na niebezpieczeństwo. Albo siebie na ośmieszenie.
Birby spojrzał ufnie na Mortona. Widać było, że martwił się o lokatora. Morton pożegnał się szybko z Lucianem i poszedł w stronę schodów... Birby był tak samo śmieszny, jak głupi i dobroduszny. Dobroduszni ludzie to idioci... Nie! Morton przeraził się tych myśli. Nie były jego myślami. Zawsze był cynikiem, ale nie zgorzkniałym. Wierzył w dobro. Spotkał wielu dobrych ludzi! Co więc działo się z jego głową? Czy to ICH sprawka?
Wyszedł na podwórko pełne różnokolorowych, roześmianych dzieci i odpalił papierosa. Przeszedł przez zaułek i spojrzał przed siebie. Przebywał już półtora miesiąca w kraju zwanym Koloniami Północnymi. Kolonie zmagały się przez lata z biedą, korupcją i wojną. Ulice po których przechadzał się John były pełne żołnierzy o ponurych obliczach. John był wdzięczny im za to, że ochraniali miasto, jednak wzdrygał się na ich widok, bowiem był brudnym, pijanym cudzoziemcem. Czy uznawali go za zagrożenie? Niebezpieczny niewątpliwie był gang Felixa Luthuli. "Szczurołapy", bo tak się zwali, lubowały się w anarchistycznym trybie życia, mordując zwykłych kupców, paląc nocami domy pełne ludzi i niszcząc samochody. Nie było wiadomo, dlaczego to robili, jednak z tego co Morton się dowiedział, zachowywali się jak rozbudowana sekta.
-"Utknąłem w miejscu bez prawa do nadziei"- pomyślał, w czasie pierwszych godzin w Kolonii, całe tygodnie temu. Udało mu się znaleźć jakiś bankomat i jeszcze ujść z życiem. Labba było drugim po Armidale miastem w Koloniach. Morton korzystał więc z niewielu przyjemności, jakie można było tu znaleźć. Narkotyki, nielegalne lokale, zapyziała biblioteka i obskurny hotel. Tylko to ratowało go przed szaleństwem i Szczurołapami. Ale na jak długo?
Postanowił udać się do palarni opium. Trzymał się dzielnie, od trzech dni nie palił, ale dziś nerwy miał w strzępach. Bał się spróbować czegoś mocniejszego, wolał zostać przy opiatach. Wszedł do małej piwniczki, gdzieś w bogatszej części miasta. Miejsce było wyjątkowe, bowiem do opium dodawano ćwierć łyżeczki Przyprawy. Zielona o smaku herbaty, różowa była cukierkowa, żółta kwaśna i dawała musujący posmak... Morton potrzebował niebieskiej, która dawała mocny sen. Musiał się wyspać.
Usiadł na dużej pufie i poczekał na Marcusa, czarnoskórego, obwieszonego błyskotkami sługę. Wokół Mortona leżało parę osób, już odurzonych dymem z fajki. Zapach... Zapach był w porządku, ale po co mu to? Nie, to znowu nie jego myśli...
-Co podać?- Spytał Marcus, podchodząc do leżącego Johna.
-Niebieski dymek. Płacę z góry za święty spokój...- Morton podał Marcusowi dyskretnie pliczek banknotów.
Ten ukłonił się i poszedł przygotować fajkę.
Ludzie leżący na pufach byli odurzeni, niektórzy śmiali się pod nosem. Jednak jedna kobieta patrzyła na Mortona w taki dziwny sposób... Jakby wiedziała o wszystkim... Uśmiechnęła się złowieszczo, po czym dostała skurczu i padła na łóżko nieprzytomna. Morton już miał wołać kogoś z obsługi, gdy zjawił się Marcus.
-To normalka Panie Morton. Ta pani leczy się laudanum z odrobiną białej przyprawy.- uśmiechnął się, odsłaniając złote zęby.
Mortona to nie uspokoiło, ale skoro fajka była gotowa to po co rezygnować? Przecież Marcus zawsze dbał o bezpieczeństwo klientów...
Pierwsze pociągnięcie było jak powiew świeżego powietrza. Nim wciągnął do płuc trzecią porcję dymu czuł, że odpływa. Po piątym dymku zapadł w błogi sen...
*
Na pustyni, pośród ruin leżał doktor archeologii, Jurij Barwin. Krztusił się własną krwią. Atak tych bestii był tak szybki... Nie zostali zaatakowani fizycznie... Po prostu te potwory spojrzały się na nich, a wtedy wszyscy rzucili się sobie nawzajem do gardeł. Jego syn, jego kochany Vlad leżał rozerwany na kawałki, jakieś trzy metry dalej. Wszyscy, którzy zamieszkali w obozie, zarówno żołnierze, jak i archeolodzy zginęli. To była jego wina. Niepotrzebnie zgodził się, by żołnierze z Xi-Tana zrobili sobie przerwę w jego obozie. Po co oni sprowadzili tutaj TAKIEGO WIĘŹNIA? Powinni byli go od razu zastrzelić... Cień, potwór, abominacja... Coś strasznego za nimi szło. I dogoniło ich tutaj. Przybyła...
Tymczasem do prowizorycznej celi ktoś próbował się włamać. Jedno zaklęcie i krata połamała się z trzaskiem.
W środku siedział po turecku niezwykły jegomość. Miał szatę w odcieniach czerwieni, żółci i czerni. Był przepasany brązowo-fioletowym szalem. Jego głowa zaś była okryta złotą maską, pełną dziur na oczy. Tak, zamiast dwojga oczu, postać miała ich około dwunastu, każde zwrócone w inną stronę. Każde podobne do oka wiecznie czyhającego sokoła.
Kapłan spojrzał się ze spokojem przed siebie. W otworze po drzwiach stały wszystkie cztery Cienie. Najwyższy, z bielmem na oku i blizną na czole przemówił:
-Yaggalai Xho?
-Tak.- Głos istoty był dźwięczny i piękny. Brzmiał jak muzyka.
-Jesteś potrzebny...
*
23 stycznia, 2996 rok.
Obudził go jego własny odruch wymiotny. Leżał na niedokończonym balkonie, jedną czwartą ciała zwisając kilka metrów nad ziemią. Przegiął z czymś i zasnął na opuszczonej budowie. Boże, do czego się doprowadził? Miał wciąż te sny. Czy to fikcja, stworzona przez jego chory i rozbity umysł, czy prawda?
Nagle, zza horyzontu wyszło słońce. Ciepłe promienie oświetliły go, dając poczucie pozornego bezpieczeństwa. Który był dzień? Sam nie wiedział. Wstał, wytarł twarz w rękaw i powoli, chwiejąc się ruszył po niezabezpieczonych schodach.
Czuł dzisiaj jakiś nagły przypływ siły. Chciał wrócić do hotelu, jak najprędzej napić się kawy i potem umyć się, zmienić te brudne ciuchy i rozpocząć jakieś próby ucieczki. Nie mógł zostać w Kolonii. Szczurołapy przedwczoraj wysadziły w powietrze fabrykę i dwa szyby wydobywcze przyprawy w mieście. Wieść gminna niosła, że chcieli obalić rządy armii w tym dystrykcie i założyć coś w stylu anarchistycznej wspólnoty. Ta, wspólnoty... Morton widział dwa miesiące temu taką wspólnotę. Otruli się koktajlem z arszenikiem...
W ciągu ostatnich dwóch tygodni musiał uciekać przez kanały, bo kilkuosobowe bandy tych szajbusów otwarcie, w biały dzień krążyły po ulicach Labba.
John przeszedł przez zatłoczoną i ciasną alejkę, gdzie mimo wszystko kupcy i handlarze próbowali jakoś normalnie funkcjonować. Co dziesięć metrów widział dwóch lub trzech żołnierzy. Było czuć w powietrzu atmosferę napięcia. Wystarczyło, że ktoś by krzyknął, albo machnął ręką, by wywołać zadymę. Poszedł dalej, starając się wyglądać na pijanego. Tuż przed hotelem John zauważył karetkę i samochód policji. Z tego co dowiedział się od stojącego obok dziwnego mężczyzny w zielonym garniturze w znaki zapytania, przed godziną na tej ulicy zastrzelono jakiegoś mniej znanego urzędnika miejskiego. Z gardła Mortona o mało nie wydobył się krzyk. A więc i tu mogli go załatwić!
Wszedł do hotelu i natychmiast udał się do małej kawiarni na samej górze budynku. Lokalem rządził młodszy brat Luciana, Patrick. Był cinkciarzem, potrafił za odpowiednią sumę zdobyć każdą rzecz. Dziennikarz wszedł do prawie pustej kawiarni i rozejrzał się. W prawym kącie, przy stoliku lewitowało wielkie, płonące oko. Biedaczek... Podobno był kiedyś kimś, ale po zniszczeniu jakiejś błyskotki był strasznie załamany.Całe dnie i noce pił, a raczej wchłaniał piwo. Po lewej dwóch pakerów siłowało się na ręce. Patrick był mężczyzną z wąsikiem, okularami i malowanymi henną brzegami powiek. Siedział jak zawsze znudzony przy barze. Pił sok kaktusowy i czytał pisemko dla dorosłych uśmiechając się obleśnie. Nawet nie spojrzał w pierwszej chwili na Mortona.
-Hej.- Zagadnął spojrzawszy po paru sekundach na obszarpanego Johna.
-Cześć...- Morton zaczął szeptem.- Masz może jak zdobyć bilety?
Patrick oderwał wzrok od Johna i skrzywił usta. Oznaczało to, że myśli.
-Wiesz... Myślę, że da się coś załatwić, ale dopiero za jakiś miesiąc.- Odparł barista.- Wiem, że robi się nieciekawie, ale zamierzam zdobyć też kilka dla siebie i reszty rodzinki. Uciekamy stąd Morton. To nie są zwykli bandyci. Zachowują się, jak junta wojskowa, przed czterdziestu laty.
Mortona ogarnęła rozpacz. Musiał tu spędzić jeszcze miesiąc? Usiadł przy barze i poprosił o kawę. Na stole leżało parę gazet, większość miała przynajmniej tydzień. John wziął jedną i przeczytał nagłówki.
Ten na pierwszej stronie brzmiał "Papiści zniszczyli 4 miasta na północny M'ba".
-Świetnie...- Wyszeptał. Zaczął zastanawiać się, co odbiło temu podkręconemu pedofilowi. Imperium było od dobrych czterystu lat odseparowane od świata, aż tu nagle taka akcja. Widać było, że Jonasz IV nie pierdolił się w tańcu. Z artykułu wynikało, że Duvln, Tracja, Mordor i Espinemalla od razu wysłały swoje siły, by wspomóc Unię Agafijską. Co miało się zdarzyć dalej? Piąta wojna światowa? Kto wygra? Nie miał pojęcia. Po chwili Patrick podał mu ciepłą kawę. Jedna łyżeczka, trzy łyżeczki cukru. Jedna piąta wody, reszta mleka. Lubił ten lekko krówkowy posmak, sam nie wiedział od kiedy. Spojrzał przez okno na oświetlone słońcem ulice, rozmyślając o swojej rodzinie i nielicznych przyjaciołach jakich posiadał.
*
Był w sali konferencyjnej. Po jego lewej stronie wisiało gigantyczne płótno przedstawiające mężczyzn z kałasznikowami, którzy polują na przerośniętego dzika. Wokół myśliwych biegały bezokie psy. Tło sceny przedstawiało las, w którym drzewa miały rudo-brązowe liście. Po prawej stronie było szerokie okno z widokiem na morze. I ONA. Kobieta obok niego z całą pewnością nie była człowiekiem, mimo posiadania rąk i nóg. Jej wężowa głowa i ogon zdradzały cechy pochodzenia niewątpliwie innego niż ssacze. Skóra koloru patyny była czymś między skórą węża, wieloryba i człowieka i wydawała się bardzo gładka. Na gadziej głowie miała burzę rudych włosów, a oczy błyszczały żółtymi tęczówkami z pionowymi źrenicami. Nosiła sweter w paski w odcieniach błękitu, fioletu i żółci. Na dłoniach miała pierścionki o dziwnym, prawdopodobnie okultystycznym charakterze. Wypisz wymaluj była to przedstawicielka wężowych ludzi z Yoth. Z tego co pamiętał część z nich parowała się z ludźmi, co powodowało, że większość nowych generacji tej rasy rodziła się zdeformowana albo martwa. Jednak Ona była inna. Morton uznał, że nawet jest ładna. Po chwili kobieta wysunęła rozdwojony język z ust i powywijała nim chwilę w powietrzu.
-Idą już.- Powiedziała. Miała dziwną barwę głosu, zwaną chyba Kontraltem. Morton zaczął się zastanawiać, czyimi oczami widzi to wszystko.
Przez tylne drzwi, do sali weszło sześciu mężczyzn w garniturach i z teczkami. Za nimi wkroczył wysoki brunet w koronie, który w przeciwieństwie do reszty nosił na sobie zielono-brązowy żupan. Miał dłuższe włosy i brodę, oczy koloru błękitnego. Morton rozpoznał te oczy. To był Charon, jego przyjaciel z czasów studiów, a zarazem obecny król Królestwa Czarnobylskiego. O co tu chodziło?
-Więc mają panie pewność, że Feszczenko nie żyje?- Spytał król swoim tubalnym głosem.
-Tak.- Odparła piskliwym głosem istota, której oczami Morton widział świat. Był przerażony, znał ten głos...
Wężowa kobieta siedząca obok wyjęła spod stołu worek i rzuciła go na stół. Jeden w ministrów odchylił go. W środku znajdowała się obcięta ludzka głowa.
Charon był zaskoczony.
-Siedemnaście lat polowań. Szkoda, że Papa tego nie dożył...- Uśmiechnął się lekko i spojrzał do przodu.- Drogie Panie! Macie moje poparcie.
*
27 lutego, 2996 rok.
Ostatni sen był emocjonalnie dwuznaczny dla Johna. Z jednej strony Morton usłyszał ten głos, zobaczył obciętą głowę i tamtą kobietę... Ale widok Charona, jego przyjaciela z lat studenckich był jedną z niewielu przyjemnych rzeczy, jakie ostatnio mu się przydarzyły. Cały kraj wrzał. Morton bardzo rzadko wychodził teraz z pokoju, który dzielił, chcąc nie chcąc z dwururką i Sauronem. Co prawda wiecznie ubzdryngolony ex-władca ciemności świecił w nocy, ale John nie miał ochoty liczyć tylko na samego siebie, gdyby Szczurołapy dorwały się do hotelu. Pięć pułków wojskowych wkroczyło przed tygodniem do miasta, ustawiło barykady i strzelało do szaleńców, którzy zajęli północną część metropolii. Podobno sam Felix Luthuli miał zjawić się, by wesprzeć swoich sługusów.
Morton próbował rozwiać swoje złe myśli, czytając raz po raz notatki i dokumenty, które zebrał w Irlandii. Fakty były takie: Ktoś musiał opłacać czynsz za dom, inaczej policja dawno odkryła by wszystko. Samo zainteresowanie władz tą sektą zaczęło się, gdy jej amerykańska filia próbowała ukraść z muzeum posążek zwany "Ośmioma Gwiezdnymi Elementami". Ośmioma... Ta liczba była częsta w dzienniku szaleńca. Liczba osiem i zdanie "Siedem armii połączy się w Legion." Nie rozumiał tej symboliki.
Musiał się napić piwa. Jako, że od tygodnia w tej części miasta nie było Szczurołapów, ani nawet zwykłych kieszonkowców, postanowił zaryzykować.
Wieczór zapadł już nad strefą wojny domowej. Morton cieszył się rześkim powietrzem. W okolicy było pełno barów, gdzie pozostali przy życiu ludzie w ciszy pili alkohol. Nikomu nie było do śmiechu, pili bo stracili rodziny, przyjaciół, interes życia. Często ich cały dobytek znajdował się z małej torbie czy plecaku. Morton usiadł przy barze i zamówił piwo. Nie nacieszył się nim zbytnio. Huk armatniego wystrzału poprzedził potężną falę kinetyczną, gdy pocisk Szczurołapów uderzył w górne piętra budynku. Morton zerwał się natychmiast z miejsca i razem z tłumem ewakuował się z budynku. Ktoś podarł mu rękaw, to dostał kopniak w kolano. Na zewnątrz spojrzał w niebo. Na prawie czarnym nieboskłonie ujrzeć można było kolejne pociski, lecące w stronę południowej części Labba. A więc rebelianci zdobyli w jakiś sposób ciężką broń... Zaczął uciekać w stronę hotelu. Zabrać swoje rzeczy i spieprzać na pustynię. Gdziekolwiek! Biegł dobre dziesięć minut przed siebie, słysząc tylko kolejne wystrzały i syreny alarmowe. Gdy już miał skręcić w ulicę prowadzącą do hotelu, zobaczył całą grupę wrzeszczących, zakutych w prowizoryczne zbroje mężczyzn i kobiet... Zaraz, w armii Kolonii nie ma kobiet... Szczurołapy właśnie niszczyły kilka stojących na ulicy aut. Morton niewiele myśląc obrócił się o 180 stopni i zaczął uciekać do najbliższego zaułka. Chyba go nie zauważyli? A jeżeli tak? Nie miał czasu na takie rozmyślanie, skręcił do ślepej uliczki, którą dobrze znał. Stał tam tylko popękany, plastikowy śmietnik i parę palet. Morton odsunął śmietnik i wlazł do niezabezpieczonej studzienki. W mieście, gdzie każdego dnia możesz zginąć, zaczynasz myśleć na większych obrotach. W okolicy były co najmniej trzy "bezpieczne miejsca", gdzie mógł się ukryć.
Posuwał się powoli przez korytarze pełne smrodu, świecąc sobie latarką. Chyba stracił orientację, nie wiedział gdzie jest.
Wyszedł po dwóch godzinach podziemnej wędrówki, gdzieś koło fabryki blachy. Był na południowych obrzeżach miasta. Całe szczęście, atak armatni się zakończył. Postanowił natychmiast opuścić miasto. Gdy już miał wyjść wąską uliczką, która prowadziła do pobliskiej wylotówki, poczuł się nieswojo. Nagły cios w plecy powalił go na ziemię. Nad nim stał jeden z tych świrów. Wypisz wymaluj typowy punk. Miał na sobie skórzaną kurtkę nabitą kolcami, czerwony irokez na głowie i bejsbola w ręku. Jedyne co robiło prawdziwe wrażenie na Mortonie, to wytatuowany symbol anarchizmu na czole mężczyzny. Już miał zadać następny cios, gdy John kopnął go w goleń. Stara sztuczka... Bandzior zawył, po czym na oślep próbował zadać jak najwięcej ciosów. Morton wiedział, że długo tak nie wytrzyma. Po sekundzie dostał w ramię i wpadł na stary śmietnik. Wariat zaczął się śmiać i kląć w jakimś tutejszym dialekcie. Mortonowi coś zabłyszczało w świetle lampy ulicznej. Kątem oka dostrzegł zbitą butelkę. Bandzior podniósł kij, szykując się do ciosu. John miał tylko kilka sekund. Złapał szklany odłamek i wbił go prosto w gardło punka. Ten upuścił kij i zaczął się zataczać. Dziennikarz wziął bejsbola i już miał zacząć okładać go. Nagle załapał, że przecież to znowu nie jego pomysł. W życiu nie dobijał by kogoś, kto i tak jest już w stanie agonii. Wpatrywał się w drgające spazmatycznie ciało przestępcy. Po chwili przestało. Na kroczu truposza pojawił się brązowy kleks. Morton zaczął uciekać. nie mógł uwierzyć, że zabił człowieka. Nawet świadomość, że zrobił to we własnej obronie, nie dawała mu spokoju. Uciekał popękaną ulicą na oślep, nie wiedząc, czy ucieka poza miasto, czy w stronę osiedli ludzkich. Potknął się i upadł na chodnik. Oddychał głęboko, nie odrywając głowy od podłoża. Czas płynął bardzo wolno. Wreszcie, po wielu minutach uniósł twarz w kierunku nieba. Zobaczył, że leży przed jednym z ostatnich większych budynków, na przedmieściach. Bar "Casino" miał dwa piętra i wyglądał niczym melina z filmów gangsterskich. Miał nadzieję, że jest tu umywalka... Spojrzał na swoje ręce. Były we krwi, ale nie tak dużo, jak myślał. Ubranie to nie problem, wystarczyło odwrócić płaszcz na lewą stronę. Wyjął z kieszeni jakąś porwaną szmatkę i zaczął wycierać twarz. Nawet nie było na niej krwi, tylko pot. Miał za dużo szczęścia, a za mało rozumu.
Wszedł, starając nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. W ogólnym gwarze rozmów i tak nikt nie zauważy brudnego, całego brudnego chudziny. Chyba.
Bar był na pierwszym piętrze budynku. W porównaniu do kawiarni Patricka, czy barów w centrum miasta, ten wydawał się mocno obskurny. Za ladą stał siwy brzydal, bez kawałka nosa. Pod ścianą siedziało pięciu gości, który prawdopodobnie załatwiali swoje szemrane interesy. W lewym rogu siedział mocno odurzony piwem krasnolud, prawdziwa rzadkość w okolicy. Paru meneli spało koło nieczynnej szafy grającej. Przy stoliku obok zaś zobaczył kilku harleyowców, wśród których wyróżniał się wysoki, czarny gość z hakiem zamiast dłoni. Morton nie zamierzał zgadywać, jak on prowadzi motor. Cichcem podszedł do baru i zapytał o łazienkę. Barman zamruczał coś niezrozumiale i wskazał zielone drzwi. Morton opłukał z krwi obolałe dłonie w zimnej wodzie, bo tylko taka niestety płynęła z pordzewiałego kranu. Zaczął zastanawiać się, czy kiedykolwiek ten lokal miał coś takiego, jak "okres świetności". Na odchodne odlał się jeszcze do popękanego kibla i wyszedł. Usiadł na wysokim krześle, przed barem i zamówił byle które piwo. Barman nalał mu do kamionkowego kufla ciemny napój i od niechcenia położył na stole. Łyknął piwo i nagle poczuł dziwne uczucie. Jakby ktoś doszył mu dodatkową kończynę, albo jakby skoczyła mu adrenalina. Zaczął się zastanawiać, jak to by było, gdyby zabić wszystkich w barze. To naprawdę nie były już jego myśli. Czuł się jak w transie. Poczuł, że coś się zbliża. Słuch mu się chyba wyostrzył, czas zaczął zwalniać... I wtedy usłyszał, jak drzwi do lokalu się otwierają. Spojrzał za siebie. Nowa osoba zbliżyła się do baru. Gość miał czarną, jednolitą togę, albo pelerynę. Nosił pewnie buty do jazdy konnej, bo z każdym krokiem rozbrzmiewało mocne tupnięcie. Na głowie osobnik miał kaptur, a na twarzy... Morton wiedział co to jest. Lustrzana maska. Kolor szkła był podobny do tego lustra z Irlandii. Morton przypomniał sobie ten pokręcony rysunek z dziennika, który znalazł. To był potwór z najgłębszej pustki. Koszmar, przed którym nie zdołał uciec. Osoba podeszła do baru i usiadła koło rozdygotanego Mortona. W powietrzu brakowało tylko jakiegoś odgłosu dzwonów świątynnych, czy pioruna. Postać spojrzała na Johna.
-Co podać?- Wtrącił barman.
- Krwawa Mary, bez wódki.- Głos postaci nie był ani męski, ani żeński. Był po prostu nijaki.
Barman westchnął, jakby nienawidził podawać drinków bez alkoholu. Jednak zabrał się za robotę.
-Witaj koleżko.- Istota zwróciła się do dziennikarza.- Od dawna siedzisz w tej słodkiej, postapokaliptycznej dziurze?
-Eee...- Morton nie wiedział, czy uciekać, czy odpowiedzieć.
Istota dostała drinka. Wypiła go przez maskę, jakby to nie było prawdziwe, stałe szkło, a coś w rodzaju tafli płynu, czy hologramu.
- Będzie ze trzy miesiące, prawda? Może czas wracać? Tym bardziej...- Tu stwór ściszył głos, odkładając pustą szklankę- Hihihi... Tym bardziej, że zabiłeś Szczurołapa.
-Nie...- Morton już miał uciec, ale osobnik złapał go za ramię. Uścisk był mocny. Kilka osób spojrzało się na niego.
-Jakie to uczucie zobaczyć na żywo coś, co miało być tylko obrazkiem? Widziałeś pod lupą ten obrazek? Z czego się składał? Z liter?
-Ze słowa. Napisanego wiele razy...- Morton spojrzał w stronę gości. Po chwili gapienia się na niego, znowu wrócili do swoich czynności. To takie typowe w melinach.
- Z napisanego wiele razy słowa... JAKIEGO SŁOWA?- syknęła istota.
Morton nie wytrzymał. Chciał uderzyć tę abominację kuflem, ale chybił. Kamionka poszybowała z jego ręki... Trafił prosto w stół, gdzie siedziało pięciu gangsterów.
-Który to, wy kurwy?- Rzucił piskliwym głosikiem niski mężczyzna z wąsikiem i kilkoma włosami na głowie. Wyglądał jak wkurzony ziemniak w garniaku. Jego trzy przydupasy wstały. Drugi biznesmen, gość w okularach, z walizką siedział przerażony.
Istota w masce wskazała na Mortona. Chyba to co się zdarzyło, sprawiło jej nielichą frajdę.
-Nie żyjesz koleś!- Ryknął jeden z przydupasów i walnął Mortona.
Dziennikarz zobaczył wszystkie gwiazdy i przez chwilę myślał, że przeniósł się w zaświaty. Jednak nie...
Huk z broni uświadomił mu, że jednak wciąż żyje. Istota w masce wystrzeliła ze strzelby rewolwerowej w sufit. Wszyscy, nawet krasnolud, patrzyli się to na Mortona, to na stworzenie w masce.
-Okej, było zabawnie, obiłeś mu mordę, ale rzucił tym kuflem we mnie.- Odparł potwór spokojnie, aczkolwiek z dużą dozą groźby.- Dam wam dwieście dolców i zapomnicie o wszystkim...
To chyba było za mało dla gangsterów. Goryl, który uderzył Mortona wyciągnął nóż i pistolet zza pazuchy. I w sekundę stracił twarz, dostając serię z broni pijanego krasnoluda.
-BÓJKA!- Krzyknął w pijackim widzie i rzucił się na bandę harleyowców. Barman postanowił nie bawić się w sentymenty i uciekł klatką schodową, podczas gdy goście rzucili się sobie do gardeł. Okularnik już miał wyjść, gdy dostał nożem w serce od rozbudzonego menela.
Morton schował się pod stół, na którym stał zamaskowany szaleniec. Po chwili istota zeskoczyła na ziemię i podkradła się do ciała okularnika, biorąc walizkę w ręce.
Wróciła do stolika, gdzie krył się Morton i klepnęła go rękę. Uznał, że lepszym pomysłem jest iść z tym czymś, niż zostać tutaj. Skierowali się do wyjścia, gdy drogę zablokował im wąsaty gangster. Był mocno wkurzony i trzymał w ręku gnata.
-Oddajcie moją...- Nie dokończył jednak, bo osobnik w masce był szybki niczym błyskawica. Skoczył do przodu i podciął gangsterowi gardło kawałkiem szklanki, który miał w ręce. Rozpędzona dwójka wybiegła z lokalu, jednak nie wyrobili na zakręcie, bowiem uderzyli z całej siły w okno. Wypadając na zewnątrz, Morton słyszał tylko śmiech zamaskowanego stworzenia. A potem... Potem nastąpiła ciemność...
Z hukiem wpadł do śmietnika, który stał pod oknem. Wypluł z ust starą skórkę po bananie i wyjrzał z kontenera. Miał dużo szczęścia, więcej niż istota, która z nim była. Spadła twarzą prosto w glebę, ryjąc malutki krater. Mortonowi było w sumie żal tego czegoś. Już miał odejść, gdy nagle stworzenie podniosło się. Morton krzyknął i upadł, ryjąc plecami w śmietnik.
Maska istoty była popękana, straciła też swój bursztynowy odcień. Osobnik zachwiał się i wykrzywił w spazmie.
-Czekaj...- Szepnęła istota, nastawiając z głośnym trzaskiem bark i kolano.- Muszę zregenerować komórki... O, już prawie... Daliśmy czadu! Prawda, Najdroższy?
Morton przerażony patrzył, jak istota zdejmuje hełm, rozpina pelerynę i rzuca wszystko na ziemię. To była kobieta, ubrana w obcisły, czarny strój. Góra ubrania była podobna nieco do męskiego kabata, a spodnie nie wyglądały ani na legginsy, ani bryczesy. Na plecach miała sięgającą bioder pelerynkę. Całości dopełniały kozaki na płaskim obcasie i aksamitne, połyskujące rękawiczki na dłoniach. Przy pasie nosiła strzelbę i dwa noże. A z tyłu... Z tyłu wił się niczym jakiś biały robal, wielki ogon. Ogon węża. Morton powoli, wiedząc co może go czekać, spojrzał w twarz istoty. Miała bladą skórę i gadzi łeb. Jej ciemno-brązowe włosy przycięte były w stylu egipskim. Oczy były najgorsze. Stanowiła je bowiem ciemna pustka, z której, patrzyły na Mortona dwa zielone punkciki. Kobieta wyszczerzyła się, odsłaniając garnitur zębów jadowych.
-To ty.- wydukał Morton.
*
TRZY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ, IRLANDIA.
Rzucili go na chodnik, tuż przed rozpadającym się domem kultystów. Zegarek, który Morton miał na nadgarstku wskazywał wpół do pierwszej. Wokół niego stały cztery cienie. Jeden z nich niósł na rękach zawiniętą w ręcznik, ociekającą smolistą substancją kobiecą postać. Spod mokrych włosów widać było jej świecące na zielono ślepia i blady, gadzi pysk.
-Jesteśmy wdzięczni, za pomoc Jonathanie Morton.- Odparł jeden z Cieni. To był ten z bielmem na oku.
-Kim, do diaska jesteście?- Zapytał ledwo żywy John.
-Kim, do diaska jesteście?- Powtórzyła wężowa postać.
-Czemu powtarza co mówię?- Zdziwił się.
-Czemu powtarza to co mówię?- znowu powtórzyła kobieta.
-Uczy się Jonathanie.- Odparł Cień- Prosto z twojej głowy.
Morton próbował uciec, ale jeden ze stworów złapał go.
-Zgodnie z wolą Naszej Pani mamy dopilnować, byś odpoczął w bezpiecznym miejscu.- Odparł Cień, który go złapał. Wolną ręką wyjął coś ze skórzanego worka, który ciągle przy sobie miał. To był zdobiony, gęsto zapisany zwój, mieniący się barwami złota i błękitu.
- Używałeś kiedyś zwoju teleportującego? Chyba nie...- Zapytał Cień z bielmem na oku, biorąc z worka linę.
Skrępowali nogi Johna, a potem przywiązali ciasno jego dłoń do zwoju, po czym złamali woskową pieczęć na nim. Cienie prędko odsunęły się od szamoczącego się Mortona, a stworzenie w ręczniku pomachało mu na pożegnanie. Nagle zabłysło jasne światło i mężczyzna znalazł ku zdziwieniu przechodniów, pośrodku rynku w Labbu... I tak właśnie zaczęły się jego wakacje...
*
-Nawet nie wiesz jak tęskniłam.- Powiedziała swoim piskliwym głosikiem wężowa kobieta, pochylając się nad Mortonem. Była dosyć niska, miała najwyżej półtora metra.
John instynktownie próbował się odsunąć jeszcze bardziej, ale napotkał plecami śmietnik.
-Zostaw mnie!- Krzyczał zamykając oczy.
- Głuptasie, przecież nie zostawię cię tu. Zaszła mała... Pomyłeczka. To miały być wakacje w Koloniach Południowych.
-Co?
-Siedziałam osiem wieków w trumnie, a Cienie miały tylko książki sprzed ponad dwustu lat. Wtedy nie było podziału...
-Mam rozumieć...-Krzyknął wkurzony Morton- Mam rozumieć, że to był przypadek?! Najpierw mnie o mało nie przyprawiłaś o zawał, potem wysyłacie mnie z koleżkami, do jakiejś JEBANEJ STREFY WOJNY, by potem jakby nic się nie stało, znowu mnie straszyć? Kim ty kurwa mać jesteś?! Myślisz, że twoje przeprosiny wystarczą? Piję i ćpam, by zapomnieć, że przeze mnie cały Dublin szlag trafił! Cały Dublin!
Kobieta wyglądała, jakby niczym się nie przejmowała. Uśmiechnęła się głupio.
-Oj tam, oj tam.- Złapała go za policzek i delikatnie pociągnęła, jak cioteczna babcia, która nie widziała od dawna swojego wnusia.- Zobaczmy co lepiej jest w walizce...
Zajrzała do środka bagażu i aż zaczęła się ślinić. Z walizeczki dobywał się zielono-czerwony blask.
- O ja... Czarnobylskie artefakty leczące... Wiesz ile to jest warte?
- Szlag.- Odparł krótko Morton, patrząc się w stronę miasta.Z oddali było widać małe niebieskie punkciki i sygnał syren.- Policja. Świetnie, jeszcze brakowało mi tylko ich dzisiaj!
-Spokojnie.- Kobieta mrugnęła do Johna. Sięgnęła ręką w głąb pelerynki- Ten materiał... Jest większy w środku!
Pogmerała chwilę zanurzając rękę w ciemność narzutki. Po chwili wyciągnęła z niej elegancką, czarną miotłę.
- Ty jesteś stuknięta? Nie polecę tym! Mój brat latał...- Protestował Morton, ale wiele do gadania nie miał, bowiem gadzina wsiadła na miotłę i złapała Johna za nogę, powalając go. Po kilku sekundach byli w powietrzu, lecąc nad pustynię, gdzie była granica tego zapyziałego państwa. Postronny obserwator wybuchłby śmiechem widząc Wiszącego na miotle za nogę Mortona, na tle ostatniej kwadry księżyca. Reporter krzyczał jak opętany, jedną ręką trzymając kieszeń z portfelem i latarką, a drugą kapelusz. Gadzia dziewczyna najwidoczniej się dobrze bawiła, bowiem cały czas śmiała się wywijając miotłą kołowrotki. Po jakiejś godzinie ostrego lotu, zniżyła pułap i oboje wylądowali względnie łagodnie na wydmie.
Pierwsza z wydmy wyszła kobieta, po czym wyjęła biednego Johna z piasku.
-Ach, wspaniale, prawda?- Zapytała. Morton wypluł piach z ust i wyruszył przed siebie, nawet na nią nie patrząc.
- Goń się! I nie idź za mną!
-Przecież nawet nie wiesz, gdzie jesteśmy!- Zaśmiała się, tanecznym krokiem idąc za Mortonem.
Zatrzymał się. Miała rację. Nagle ogarnęło go przerażenie.
-Nie, nie mów, że jesteśmy w Attyce?
-Nie, zgłupiałeś?- Żachnęła się nie zwalniając kroku.- To Pustynia Aleksandryjska. Mam tu poddanych...
Nagle z piasku zaczęły wyłazić ogromne istoty. Nie byli to wężowi ludzie, ani cienie. Mieli około trzech metrów wzrostu, pokrytą kolcami brązowo-zieloną skórę krokodyla i małe głowy. Twarze potworów wyposażone był w duże wargi i małe czerwone oczka. Ich ogony ledwo zwisały nad ziemią. Mieli po cztery palce u dłoni, a trzy u stóp. Wyglądali bardzo groźnie. Między nogami stworów pałętały się na wpół przeźroczyste, przykucnięte małpiatki, wielkości dużego psa. Zamiast głów małpy miały jednak łepetyny mrównika. Co jakiś czas mruczały patrząc wygłodniałe na Mortona.
-Prawda, że są wspaniali?- Zapiszczała wężowa kobieta za plecami Mortona. Odwrócił się i zobaczył w jej oczach totalne szaleństwo. Oparła dłońmi swoje policzki i uśmiechnęła się.- Ja i moja armia obronimy Cię zawsze i wszędzie. Przed wszystkim. Co ty na to, Morton?
Organizm Johna w odpowiedzi zrobił to co umiał najlepiej. Świat zawirował mu przed oczami i dziennikarz padł na piasek, po raz kolejny straciwszy przytomność.
-Rozkoszny gość, co nie?- Zaśmiała się wężyca do swoich poddanych, zaskoczonych nieco taką reakcją dziennikarza.
CDN...
 

Sölve

Piorun ekipy
Dołączył
27 Grudzień 2016
Wiadomości
1,031
Punkty z reakcji
77
Punkty
48
Lokalizacja
Brokilon
No, przeczytałem. Kawał dobrej, nieoheblowanej dechy w warsztacie rzemieślnika. Błędów sobie nie wypisywałem, więc nie mogę pomóc. Popracuj nad zachowaniem ciągłości wątku w obrębie akapitu, bo zdarzają Ci się przeskoki.
 

MCaleb

Użytkownik
Dołączył
29 Grudzień 2016
Wiadomości
317
Punkty z reakcji
3
Punkty
18
Czytałem wczoraj i całkiem nieźle było. Jednakże przyczepić się muszę do samego pisania. Powieść leci na łeb na szyję i serwuje akcję za akcją, a ciśnienie czuć nawet gdy nic się nie dzieje. Od czasu do czasu przydałoby się jakiś moment na oddech - i dla bohatera i dla czytelnika, zwłaszcza że pomijasz ileś tam dni co rozdział. Może by tak je wykorzystać kilka z nich na spokojniejszą kontemplację, albo przybliżenie czytelnikowi kraju w którym bohater się znajduje? Póki co całość przypomina mi gulasz wygotowany na bulion - dużo mięska, mało wody, a smak tak mocny że wykręca ryja. Bez zapity nie podchodź.
 

Sölve

Piorun ekipy
Dołączył
27 Grudzień 2016
Wiadomości
1,031
Punkty z reakcji
77
Punkty
48
Lokalizacja
Brokilon
MCaleb post_id=807 time=1486454923 user_id=52 napisał:
Powieść leci na łeb na szyję i serwuje akcję za akcją, a ciśnienie czuć nawet gdy nic się nie dzieje. Od czasu do czasu przydałoby się jakiś moment na oddech - i dla bohatera i dla czytelnika, zwłaszcza że pomijasz ileś tam dni co rozdział. Może by tak je wykorzystać kilka z nich na spokojniejszą kontemplację, albo przybliżenie czytelnikowi kraju w którym bohater się znajduje?
Złota myśl - mamy cały czas akcję, a brak kontemplacji krajobrazów, ludności zamieszkującej dane tereny. Przecież to tak naprawdę zlepek wszelakich krain, jakie kiedykolwiek istniały. Może warto byłoby też pochylić się nad historią? :)
 

Alechemik

Użytkownik
Dołączył
30 Grudzień 2016
Wiadomości
78
Punkty z reakcji
0
Punkty
6
Lokalizacja
Prywatna willa JP2
Sölve post_id=784 time=1486377957 user_id=2 napisał:
No, przeczytałem. Kawał dobrej, nieoheblowanej dechy w warsztacie rzemieślnika. Błędów sobie nie wypisywałem, więc nie mogę pomóc. Popracuj nad zachowaniem ciągłości wątku w obrębie akapitu, bo zdarzają Ci się przeskoki.

OK.
MCaleb post_id=807 time=1486454923 user_id=52 napisał:
Czytałem wczoraj i całkiem nieźle było. Jednakże przyczepić się muszę do samego pisania. Powieść leci na łeb na szyję i serwuje akcję za akcją, a ciśnienie czuć nawet gdy nic się nie dzieje. Od czasu do czasu przydałoby się jakiś moment na oddech - i dla bohatera i dla czytelnika, zwłaszcza że pomijasz ileś tam dni co rozdział. Może by tak je wykorzystać kilka z nich na spokojniejszą kontemplację, albo przybliżenie czytelnikowi kraju w którym bohater się znajduje? Póki co całość przypomina mi gulasz wygotowany na bulion - dużo mięska, mało wody, a smak tak mocny że wykręca ryja. Bez zapity nie podchodź.

Paskudny nawyk z czasów pisania na stalker.pl. Tam raczej nie bawiliśmy się w wieloakapitowe opisy przyrody. Krótki opis co i jak wygląda i tyle. Postaram się to naprawić. Szczególnie, że bardzo właśnie chcę by czytelnicy wczuli się w ten crossover.
Poza tym zdecydowałem się na taki rozwój tego rozdziału, ze względu na sny. Co one znaczą i dlaczego Morton je ma, dowiecie się w następnych rozdziałach. Poza tym będzie sporo wątków pobocznych (generałowie amerykańscy, działalność pewnej organizacji).
Sölve post_id=808 time=1486456285 user_id=2 napisał:
Złota myśl - mamy cały czas akcję, a brak kontemplacji krajobrazów, ludności zamieszkującej dane tereny. Przecież to tak naprawdę zlepek wszelakich krain, jakie kiedykolwiek istniały. Może warto byłoby też pochylić się nad historią? :)

Wiem, po prostu ten rozdział nieco nie pasował do takiej koncepcji, jaką przedstawiasz. Jeżeli chodzi o Kolonie Północne, to są one zlepkiem Argentyny, Australii i biednych krajów Afryki.
 

MCaleb

Użytkownik
Dołączył
29 Grudzień 2016
Wiadomości
317
Punkty z reakcji
3
Punkty
18
Alechemik post_id=815 time=1486586512 user_id=60 napisał:
Paskudny nawyk z czasów pisania na stalker.pl. Tam raczej nie bawiliśmy się w wieloakapitowe opisy przyrody. Krótki opis co i jak wygląda i tyle. Postaram się to naprawić. Szczególnie, że bardzo właśnie chcę by czytelnicy wczuli się w ten crossover.
Poza tym zdecydowałem się na taki rozwój tego rozdziału, ze względu na sny. Co one znaczą i dlaczego Morton je ma, dowiecie się w następnych rozdziałach. Poza tym będzie sporo wątków pobocznych (generałowie amerykańscy, działalność pewnej organizacji).
Kurwa jebana mać (bo inaczej tego nie ujmę), za moich czasów właśnie wyważone i dobrze napisane powieści były cenione. Czyli takie, które praktycznie możesz zebrać do kupy, poprawić bez większych trudności i wydać. Jeżeli pominiesz część na oddech, to przy książce (czy też czytania z postu na post) czytelnik po prostu będzie musiał sam zmuszać się do przerw na wytchnienie, a to nie jest zdrowe, bo tworzy negatywne konotacje związane z czytanym utworem.
Cała reszta jest spoko, tyle że zalecam od razu pisać z tymi przerwami na wytchnienie. Z własnego doświadczenia wiem jak ciężko jest wrócić do danego rozdziału i go rozbudować, myślami będąc kilka aktów dalej.
 

Sölve

Piorun ekipy
Dołączył
27 Grudzień 2016
Wiadomości
1,031
Punkty z reakcji
77
Punkty
48
Lokalizacja
Brokilon
Alechemik post_id=815 time=1486586512 user_id=60 napisał:
Poza tym zdecydowałem się na taki rozwój tego rozdziału, ze względu na sny. Co one znaczą i dlaczego Morton je ma, dowiecie się w następnych rozdziałach.
Oniryzm jest ciekawym rozwiązaniem, ale nie przesadź, bo zostaniesz Baczyńskim :p
Alechemik post_id=815 time=1486586512 user_id=60 napisał:
Wiem, po prostu ten rozdział nieco nie pasował do takiej koncepcji, jaką przedstawiasz. Jeżeli chodzi o Kolonie Północne, to są one zlepkiem Argentyny, Australii i biednych krajów Afryki.
W głowie miałem właśnie wyobrażenie jakiegoś biednego kraju, gdzie większość ludności mieszka w domach z gówna itd.
 
shape1
shape2
shape3
shape4
shape5
shape6
Back
Top